poniedziałek, 31 grudnia 2012

Kochana EGG - niech się spełnią Twoje marzenia.
Miej je, chroń i niech będą z Tobą.
Wszystkiego, co dobre i piękne! Ucałowania ślę grudniowo-zimowo-noworoczne!
PS. Nie dla nowego roku w sierpniu :) Pociłby się i stękał!
IPP

Nie znoszę podsumowań!




Nie będzie dodawania pod kreską. Nie będzie odhaczania na liście. 

Nie znoszę tego.
Nie lubię patrzeć wstecz. Zwykle przygnębia mnie szybko upływający czas, a w dni takie, jak dziś zewsząd docierają do mnie sygnały o konieczności podsumowania mijającego roku i podjęcia postanowień na te kolejny nadchodzący rok. Czymże jest ta magiczna zmiana daty? Dzień jak co dzień, tylko okazja do spędzenia miłego wieczoru jakby narzucona J
A może tak jak w „Lejdis” zacząć świętować sylwestra w sierpniu? I pogoda ładniejsza, i kac mniejszy, kiedy można wypić lampkę szampana na świeżym powietrzu… Piwo i grillowany szaszłyk też może być;)

Chciałam tylko podziękować. Podziękować wszystkim bliskim mi osobom,  że SĄ. Są w moim życiu, są ze mną, są obok mnie. Są blisko, są daleko. Tym wszystkim, którzy są daleko dedykuję piosenkę z Twojego panteonu, Kochana IPP…


Kochana! Życzę Ci, aby w twoim życiu zawsze było czerwono. Baaardzo czerwono. I sobie też tego życzę… I wszystkim czytaczom także :*



EGG

niedziela, 30 grudnia 2012

Kolorowy koniec roku

Prawdopodobnie to ostatni wpis w tym starym naszym roku. Jako dziecko, potem nastolatka uwielbiałam tworzyć podsumowania, o tak. Od razu w styczniu sporządzałam taką kopertę do otwarcia 31 grudnia danego roku. Ta koperta opatrzona była napisem ZMIANOSPRAWDZIAN. A w środku znajdowały się absurdalne zdania typu "obecnie babcia Zielonka żyje" lub "nasz pies Gapa żyje". I potem pod koniec roku wpisywałam przy każdym takim zdaniu TAK lub NIE.
Kreatywna młodość absurdu!

Dzisiaj chcę napisać o jednej właściwie rzeczy, którą sama sobie zalecam na ten Nowy Rok.
Podczas jednej z rozmów w święta (życzyłabym sobie, żeby przyszłe święta były choć nieco bardziej udane, mniej szarpania, mniej rozporządzania nami jak swoją własnością, mniej wyrzutów sumienia, wszystko razem może zaowocuje wyjazdem w góry, na Wielkanoc już rezerwuję pokój) uświadomiłam sobie coś bardzo istotnego.

Ludzie mają w życiu oczekiwania. Dążymy do różnych celów i chcemy osiągnąć to i owo. Ale bardzo często zatrzymujemy się w połowie drogi i powtarzamy oklepaną frazę - jak się nie ma co się lubi, to się lubi, co się ma. Nie znoszę tych słów! Hm. Tak łatwiej? Lepiej? Szybciej zapewnić w ten sposób spokój ducha?
Jeśli marzę o nasyconym czerwienią dywanie, a w sklepie są tylko różowe, rdzawe, pomarańczowe, czy blado żółte, to czemu na Boga decyduję się na żółty?
"Ja nawet na pomarańczowych światłach przejeżdżam" - powiedziała osoba, z którą dzieliłam rozmowę dotyczącą kolorowych celów życia.
Ja pierdzielę - to łamiesz przepisy. I należy się mandat. I w ogóle to szalenie niebezpieczne! Bo ktoś inny będzie myślał podobnie i czołowe gotowe. Warto? Pytam - warto?

Zastanawiam się ile razy w tym starym roku poprzestałam na jakimś nasyconym pomarańczowym będąc o krok od upragnionej czerwieni, a ile razy skapitulowałam już na żółtym, albo paleta kolorów zbyt daleka była i wszystko rozmyło się we mgle... Z pewnością wiele. Ale też jak spoglądam wstecz, widzę wiele pięknie na czerwono zaznaczonych punktów.
Na ten Nowy Rok podejmuję jedno tylko, co?, postanowienie? Niech będzie.
Nie ślepo za czerwonym, ale przynajmniej podejmować będę próbę. I nie będę się godzić na jakieś wyblakłe kopie. Czy odpryski moich kolorów.

Świat nie jest tylko czarno-biały. Nie ma łatwych rozwiązań i gotowych recept. W większości drogi nie są tak proste, jak byśmy chcieli, ale dobrze jest wierzyć, że ten wymarzony kolor/stan/cel da się osiągnąć. Mam nadzieję, że sama sobie nie będę w tym roku wciskać kitu, że to szczyt moich możliwości, albo, że lepiej chcieć mniej, to i rozczarowania będą mniejsze.
Chcę dużo i dużo będę na to pracować. I to dotyczy każdej dziedziny mojego życia.
Pięknych, kolorowych chwil na ten Nowy 2013 Rok!
IPP

piątek, 21 grudnia 2012

Śpij, zamknij oczy śnij….




Prawie zawsze pamiętam co mi się śniło. No, może nie wszystko i nie dokładnie, ale pamiętam.
Kiedy w czasie studiów na zajęciach z psychologii zafascynował mnie Freud i jego teorie, to właśnie temat snów w jego ujęciu bardzo mnie zainteresował.
„Sen jest spełnieniem życzenia” – głosił. Mówiąc w skrócie, kneblujemy  wtedy pysk swojemu nadwornemu cenzorowi  i dopuszczamy do głosu swoje ukryte gdzieś głęboko myśli, pragnienia, emocje i wszystko to, co ten nasz cenzor  wychwycił i udusił w zarodku.Wiemy też, że wg niego sny są fantazją rekompensującą nam niespełnione pragnienia. Freud przypisał też wielu widzianym we śnie przedmiotom czy zjawiskom konkretne symboliczne znaczenie. 
„Hmm… To nieźle gotuje się w tej mojej czaszce czasem” – pomyślałam niejednokrotnie.
Śnię o ludziach, miejscach, sytuacjach. Rzadko zdarza mi się śnić o rzeczach nierealnych. W snach pojawiają się twarze, słowa, emocje. Często przerabiam we śnie jakieś sytuacje z życia codziennego, czasem nawet śni mi się ciąg dalszy historii realnych.
I tak często, gdy otworzę oczy, jestem zawieszona między tym co realne a tym co jedynie było marzeniem sennym. Budzę się i myślę o tym, co mi się śniło. Bywa, że cały dzień mam wyjęty z życiorysu, bo sen tak mocno wpłynął na mnie, że nie jestem w stanie się skupić na niczym innym. I zlana potem też się budzę czasem w środku nocy. I z przyjemnymi „motylami w brzuchu” także.  I z refleksją nad życiem też mi się zdarza.
Nie potrafię jednak przypisać obrazom widzianym we śnie konkretnych znaczeń. Czasem przypomni mi się zasłyszane gdzieś lub wyczytane ”znaczenie” ale wydaje mi się, że moje sny są nader realistyczne by je jeszcze bardziej tłumaczyć.  Czasem czuję się jak bohaterka niezłego kina. Czasem jest to kino akcji, czasem tanie romansidło, a bywa, że i thriller.  Przeważnie widzę wszystko swoimi oczami, ale czasem jestem obserwatorem jakby z boku. I jedno i drugie jest zawsze bardzo, bardzo realne.
Obrazy zmieniają się jak w kalejdoskopie.  Wiem jedno. Nie mogę zapomnieć niektórych snów.
Nie mogę…

EGG

Bobbi jeszcze raz

Ciągle chodzi mi po głowie ten film o Bobbim.
Przyczepił się do mnie temat homoseksualistów i tyle. Bo nie zgadzam się na tę cholerną nagonkę na nich.
Dlaczego tak jest, że od razu trzeba wtykać nos w nie swoje sprawy i zaglądać komuś do łóżka. Oceniać. Uzurpować sobie prawo do tysięcy sądów przedostatecznych.
Dlaczego jesteśmy tacy ograniczeni, że patrząc na człowieka myślimy o jego preferencjach seksualnych, o tym kogo on tam lubi grzmotnąć. Straszne to jest, przerażające.
Nikt nie zwraca uwagi, że pod naklejką "homo" jest człowiek. Który myśli i czuje. Który cierpi i pewnie przeżywa skrajne emocje co do swojej odmienności.
Rany, dlaczego ludzie tak łatwo zapadają na chorobę nienawiści? Upraszczają? I krzywdzą? A najgorsze, że większość z nich czyni to pod płaszczem ich katolickiej misji. Z tym najbardziej nie mogę się pogodzić.

Kiedyś byłam sceptycznie nastawiona do kwestii homoseksualistów.
Właściwie częściej jej unikałam, niż podejmowałam. Teraz, mając w pracy koleżankę lesbijkę (i będąc niekiedy adorowaną przez nią) myślę sobie, że dokładnie niczym się od siebie nie różnimy. Co więcej, nie miałabym żadnych oporów przed umożliwieniem parom homoseksualnym adopcji dzieci, bo że związki takie powinny być zalegalizowane, to chyba każdy rozumny człowiek przyzna. Dlaczego państwo polskie tak otwarcie dyskryminuje ludzi ze względu na ich orientację seksualną pozostaje dla mnie niezgłębioną tajemnicą. Bo że jest to szalona dyskryminacja, nikt chyba nie wątpi. Każdy rząd trzęsie portkami przed prawdziwą władzą w tym kraju. Przed purpurową kolumną, która więcej ma wpływów niż ktokolwiek inny w państwie. Dokąd w Polsce z powodzeniem rządzić będzie dyktatura księży, nic się nie zmieni. Dotąd będziemy mieć akcje na Krakowskim Przedmieściu, gdzie przykładni katolicy dźgać będą pederastów i żydów krzyżami z ćwiekami. Dotąd będziemy mieć manifestacje prawdziwych patriotów wymierzone przeciwko żydoliberałom i innym pejsatym. I dotąd będziemy nienawidzić homoseksualistów, bo ten rodzaj papki serwowany jest społeczeństwu podczas cotygodniowych spotkań z Bogiem, gdzie Jezus staje się ciałem. O tak, podczas tego misterium można usłyszeć mnóstwo ciekawych rzeczy. Na przykład jak radzić sobie z problemem homoseksualizmu.
IPP

czwartek, 20 grudnia 2012

Prayers for Bobby

Obejrzeliśmy ze studentami film.
Prayers for Bobby. Modlitwy za Bobbiego.
O tym jak zdrowa, stuprocentowo normalna katolicka rodzina, recytująca biblię do śniadania odkrywa, że ma w swych szeregach homoseksualne najsłabsze ogniwo.
O tym, jak stara się wymodlić zdrowy i pobożny heteroseksualizm dla Bobbiego.
O tym, jak heteroseksualna i katolicka matka nie jest w stanie kochać swojego zbrukanego i nieczystego syna. I jak się go wyrzeka
I o tym, jak młody chłopak popełnia samobójstwo w akcie rozpaczy, desperacji i niezrozumienia.

Typowe dla dobrych, przykładnych, katolickich rodzin.
Zaszczuć, osądzić, zakwalifikować, zdyskryminować. I najlepiej ukamienować.
IPP

Sekretareczka

Sytuacja:
Przychodzę dzisiaj rano do pracy.
Wczoraj wigilia. Użyczałam z mojej multimedialnej szafy sprzęt do odtwarzania kolęd. Nie dopilnowałam kluczy. Wyszłam ze spotkania kompletnie zapominając, że niewielki pęk kluczy od dwóch szaf, gdzie przechowywany jest sprzęt, do mnie nie wrócił.
Oczywiście uświadomiłam to sobie rano. Ja do torby, do specjalnej kieszonki na klucze zastrzeżone, a tam... pusto. Ty głupia, myślę. Nieodpowiedzialnie. Trudno. Zdarza się, czy tak?

Logicznie rzecz biorąc, udaję się do sekretariatu.
Tam - wiecznie niezadowolona, spięta służbistka. Co to kiedyś mojego przyjaciela chciała pod ołtarz prowadzić (no trudno, on ze spokojem tej jednej jedynej randki wspominać nie może bo go skręca). Sekretarka przez dwa eL w imieniu. Laska, co funduje nam wykładowcom szkolenia ze składania kabli, bo ponoć sobie nie radzimy. No, zresztą, jak banda jamników ma sobie poradzić ze złożeniem kabla??? Ja się pytam.

Grzecznie i przyjaźnie, acz w lekkiej panice pytam, czy mój pęk kluczy był tutaj może widziany? Silę się na dowcip i żart, ale jej stalowa mina (a dodam, że mina ta w tym samym wieku co ja jest, czyli dość młoda, a może dosadniej, za młoda, by tyle zgryzot, złośliwości i jadu odbijało się w niej) wskazuje, że nie dla psa kiełbasa i że miła to ona nie będzie. Słyszę, iż sekretarka pojęcia nie ma gdzie klucze i że sama mam problem rozwiązać i że klucze znaleźć się muszą. Ale ona nic o nich nie wie.

Wybiegam więc. Panika rośnie. Już jestem wśród studentów. Panika zbiorowa. Nie ma kluczy? Gdzie klucze? Ja dałam Julii, Julia Agnieszce, obudźmy Agnieszkę, może ona coś wie... I tak biegam od sali do sali, aż wreszcie dopadam do pokoju i dzwoni telefon.

Młoda sekretarka woła mnie do siebie. Podejdź, rzecze.
idę zatem w nadziei, że zalazła moją zgubę.
I słyszę:
"Ach widzę, że latasz jak z pieprzem. Ja mam te klucze. Ale chciałam, żebyś miała nauczkę."
JA PIERDOLĘ KURWA MAĆ.

No naprawdę. Ludzie są różni. I różnych rzeczy po ludziach spodziewać się można, ale żeby aż taka perfidia???
No ja pierdolę kurwa mać.

Patrzę na nią. I niemal nie wierzę. Ludzie ludziom, a jakże!

Macie tak czasem, że chcielibyście przyjebać??? Wyciągnąć spluwę i strzelać??? Na oślep? Ale tak żeby pierwszą ustrzelić sekretareczkę...?

Od 11 listopada ciągnę dzień w dzień pracę. Nie miałam ani jednego dnia wolnego. Pracuję non stop, zdzieram i tak już zdarte obcasy (nie ma jakoś możliwości kupna nowych kozaków), jeżdżąc z jednej pracy do drugiej. Do tego studiuję i prowadzę dom. W tym domu ostatnio równia pochyła. Co dzień to nowy granat odbezpieczony. Nie mam już sił. Po prostu nie mam sił. I taka kurwa sekretareczka mi mówi, że schowała klucze, żeby mi dać nauczkę!
To ja się nie dziwię, że ludzie w afekcie strzelają do innych. Nie dziwię się wcale. 
IPP

środa, 19 grudnia 2012

Ech Kochana, na tym kawałku to i ja mam dreszcze.
I tyle
tyle
tyle
w s p o m n i e ń ...
ipp

wtorek, 18 grudnia 2012

Droga IPP!

W temacie muzycznych podróży, chciałam byś co jakiś czas usłyszała coś, co gra w moje głowie, w moim sercu, we mnie.

Moja najukochańsza.
Jest ze mną od zawsze. 
I będzie FOREVER AND A DAY


And I will love you, baby - Always 

And I'll be there forever and a day - Always 
I'll be there till the stars don't shine 
Till the heavens burst and the words don't rhyme 
And I know when I die, you'll be on my mind 
And I'll love you always   

EGG

niedziela, 16 grudnia 2012

Śledzie pod pierzyną

I tak rozpoczyna się sezon wigilijny. Sezon, w senie, co krok tam wigilia. Właśnie korzystając z chwili czasu donoszę, że za moment uczestniczyć będę w pierwszej zaplanowanej na ten grudzień wigilii. Będą skrzypki i gitara i kolędy i strawa. W środę wigilia kolejna. No nie mówiąc już o poniedziałku, kiedy to w terminie wigilii właściwej mieć okazję będę do uczestniczenia w trzech wigiliach, z czego tylko jedna nie będzie nosiła znamion uroczystości formalnej. Taak. I jakie znaczenie mają te spotkania wigilijne? Szczerze, to mi się one jawią jako coś bardzo sztucznego. Pomijam fakt jak męczące jest siedzenie za stołem i posyłanie uśmiechów na prawo i lewo, jak żenujące jest zasiadanie do stołu z osobami, które tego najzwyczajniej w świecie nie chcą, a obowiązkiem służbowym jest być i suszyć zęby. Rany! Do czego doszło w tym miesiącu grudniu, że tyle wigilii należy obskoczyć.

A skoro już w temacie, to podam przepis.
Przepyszne ŚLEDZIE POD PIERZYNĄ.
Składniki:
śledzie w occie lub w oleju (zależnie od upodobań, mnie smakują i takie i takie, ale ostatnio mam zajawkę na te w oleju),
spora cebula
puszka kukurydzy
6 jajek ugotowanych na twardo
30 dag sera żółtego
niewielka ilość ketchupu
majonez

Przygotowanie:
Na spód naczynia układamy małe kawałki śledzi. Bezpośrednio na nie kładziemy pokrojoną w kosteczkę cebulę. Następnie pokrywamy to jedną łyżką majonezu. Jednolicie rozmieszczamy na powierzchni. Następnie kukurydza, cała puszka. Na to jedna łyżka majonezu. Potem 6 jajek po uprzednim przejściu przez siteczko, na to kolejna łyżka majonezu. Wszystko zasypujemy startym na tarce żółtym serem. I pozostaje już tylko udekorować taflę sera wzorkami z ketchupu. Najlepiej pikantnego.

Jak wiadomo śledzik lubi pływać (póki co do następnego razu).
Śledzie wyśmienite zarówno na wigilijny stół (chociaż jeden z przewidzianych:) lub całkiem roboczo. Polecam! IPP

sobota, 15 grudnia 2012

Molto Bene

Pomysł na przepyszną kolację. Proponuję makaron MOLTO BENE, ech, palce lizać.

Składniki:
makaron tagiatele lub spaghetti, ilość dowolna
pomidory suszone, 3/4 słoika
szynka, 25 dag
oliwki, sztuk 25
duży ząbek czosnku
śmietana 30%, kartonik
dwie łyżeczki masła
łyżka mąki
pieprz biały mielony
gałka muszkatałowa

Przygotowanie:
Makaron ugotować i odstawić.
Na patelni przysmażyć pomidory, po 3 minutach dodać pokrojoną w plastry szynkę. Następnie po kolejnych 3 minutach dodać pokrojone w plasterki oliwki.
W rondelku rozpuścić masło. Dodać łyżkę mąki. Wymieszać. Następnie powoli dolewać śmietanę. Dodać rozgnieciony na miazgę czosnek. Dosypać przypraw - gałki i pieprzu, nie żałować.
Sos beszamelowy wlać na patelnię, cały czas podgrzewając.
Dodać makaron i wymieszać.

Można podawać z rukolą lub natką pietruszki, wyśmienicie smakuje także bez żadnego elementu zielonego.

Smacznego :)
IPP

Już nigdy więcej alkoholu nie wezmę do ust

Często tak macie, że po jakiejś suto zakrapianej alkoholem libacji powtarzacie, o nie, już nigdy przenigdy się nie napije? Sama myśl o alkoholu sprawia, że trzewia krzywią się w dziwnych kierunkach. Rany boskie, ja też dzisiaj rano powiedziałam mojemu mężowi - nigdy więcej alkoholu, chociaż doskonale wiem ile warte jest tego typu wyznanie w tych okolicznościach. A tyle dokładnie co funt kłaków z dupy Hasana. Czyli alkoholu do ust aż do następnego razu. A jakże!

Gdyby jakość imprezy mierzyć ilością oddanych podczas niej rzygowin, no, proszę państwa, nasza wczorajsza impreza byłaby chyba zakwalifikowana niezwykle wysoko. Bo czyż nie znalazła się pod wymiocinami cała nasza sypialnia? Moja toaletka i wszystkie spokojnie na niej mieszkające kosmetyki... Pościel, zapasowa kołdra, dywan, część niestrawionego makaronu w sosie własnym znalazła schronienie nawet pod meblami. Ot, przygoda. A spać w tym odorze, hm, niezapomniane. Kurczę, straty są wielkie, ale jakaż to była zabawa. Kurza stopa ile śmiechu, ile endorfin, ile życiowej energii. I pociąg przez mieszkanie na klatkę i sąsiad Franciszek walący w kaloryfer i czerwone korale, ech wspaniale! Wspaniale!!!

piątek, 14 grudnia 2012

Droga EGG

Droga EGG,

odnośnie Twojej piosenki, która na jeden dzień Cię tak usidliła...:)
Ja też mam takie kawałki, wiesz?
Zapraszam Cię w maleńką podróż śladami moich muzycznych sentymentów.

Pierwszy przystanek. Po królewsku.
Love of my life i Queen.

Drugi przystanek. Nostalgia.
Nie jesteś sama i Seweryn Krajewski.

Trzeci przystanek. Pasja.
Ogrzej mnie i Michał Bajor.

Czwarty przystanek. Złudzenia.
Nothing else matters i Metallica.

Piąty przystanek. Radość życia.
'39 i Queen.

 Kochana, dzięki takim kawałkom życie jest jeszcze piękniejsze.

Być pisarką

Czy można tak po prostu rzucić wszystko i zacząć od nowa? W sensie, zapomnieć o swoim zawodzie, zaszyć się w domu i zacząć być pisarką? Hm? Mąż mój twierdzi, że zawsze w czwartki piszę mu wiadomość, że chciałabym być pisarką. Tak, chciałabym i już! I nie tylko w czwartki. W ogóle. Nie mówię, że jestem niezadowolona ze swojej pracy, kocham uczyć i wiem, że robię to świetnie, ale czasem nawiedza mnie marzenie. Że wstaję o której chcę godzinie, pewnie gdzieś około 9 z rana, parzę mocną kawę i po figlach z całą garścią psów (tak tak Hasanku, gdyby mama została pisarką, miałbyś konkurencję), siadam do jakiegoś wypasionego małego tableta, czy innego w jego pokroju, otwieram plik z powieścią, nad którą aktualnie pracuję i oddaję się płodzeniu, zmyślaniu, kreowaniu rzeczywistości, nowej rzeczywistości, innej rzeczywistości, mojej, bardziej nawet, niż ta dookoła. I płodzę tak dowolną ilość godzin, aż mi się znudzi, aż się zmęczę, aż ktoś wpadnie na kawę. O tak. A potem odczytuję, co napisałam i piszę część kolejną, Och, jakież kuszące marzenie...
Pewnie trochę by mi brakowało tej zwariowanej energii dnia codziennego, języka, uczenia, śmiechu ludzi, co dzień to innych, życia w biegu, poczucia, że dzięki mnie ktoś robi postępy i teraz już by umiał zamówić lunch w angielskiej knajpie... Ale pewnie bym się przyzwyczaiła.

IPP

Moim najbliższym

Na ten wieczór czekam od kilku dni. Przyjdą Znajomi, zjemy kolację, napijemy się czegoś ciepłego, a potem polejemy wódeczkę i już tak do stanu lekkiego lub mocniejszego upojenia będziemy podgryzać zmaczne i niezdrowe rzeczy. Kilka miłych godzin, odprężenie, dostarczenie sporej dawki śmiechu, wymiana pozytywnej energii. O to w życiu chodzi.
Niestety niedługo nasi Znajomi wyjadą do innego miasta, daleko, bo z Wrocławia do Krakowa. Kurczę, tak cholernie nam smutno.

Ludzie wkraczają do naszego życia na jakiś czas. Są, a potem odchodzą. Albo my odchodzimy. To takie trudne utrzymać kontakt na odległość. Przy wszystkich dobrych intencjach, czasami to za mało. Bo pośpiech, bo druga praca, bo maleństwo przyszło na świat, odkładam maila na potem, telefon coraz rzadziej.

To jak to jest? Pamiętam tyle szalonych, intensywnych przyjaźni z mojego życia. Tylu ludzi, którzy dawali mi tak wiele i którym ja także byłam szalenie bliska. Gdzie są teraz i co robią - nie wiem. O niektórych słyszałam, o niektórych nie wiem nic, z innymi jeszcze wciąż mam kontakt, sporadyczny, dobry, intensywny. Niekiedy myślę o tych wszystkich znajomościach i przyjaźniach, wspominam, odkurzam, rozklejam się. Tak jak dzisiaj.

A tak naprawdę Przyjaciel jest jak kawałek serca. Jest jak poduszka, miękka i pachnąca. Choć bywa jak kaktus, kłujący szczerością. Mieć Przyjaciela to mieć duże szczęście. Móc Mu wszystko powiedzieć i szczerze być sobą. A w książce wpisać kolejną piękną i głęboką dedykację. Tak mnie naszło, myślę o tych moich Najbliższych i taka wdzięczna jestem, że to już tyle lat, a my wciąż mamy się w sercach. Kocham :*

IPP

piątek, 7 grudnia 2012

............................

To chyba pierwszy dzień taki prawdziwie zimowy. Śnieg zaczął padać wczoraj wieczorem, Wrocław jest piękny, gdy okrywa go delikatna kołderka puchu i bieli. Dzisiaj bardzo zimno, wreszcie, przecież to grudzień. Taka biała zima i mróz kojarzą mi się z dzieciństwem, jakie to piękne, dobre i ciepłe wspomnienia. Jedno związane z Tatą. Nasze mieszkanie w Częstochowie, trzecie piętro, pada śnieg, wielkie płaty osadzają się na oknie, a my z Tatusiem spoglądamy na ten śnieg i coraz mocniej bielącą się okolicę i cieszymy się oboje jak dzieci. Piękne wspomnienie, które budzi mój najczulszy uśmiech i łzy.
Drugie wspomnienie dedykuję Mamie. Jestem jeszcze pędrakiem, po przeziębieniu, czy grypie, na dworze dużo śniegu, dzieci szaleją na sankach zaraz za blokiem, a ja tylko oglądam to przez okno. Mama wraca skądś z sardynkami zapakowanymi w szary papier i jako głównodowodzący lekarz rodzinny wyraża zgodę na moje pójście z Nią na sanki. Jestem wnie-bo-wzię-ta!!! Muszę tylko założyć na głowę okropną brązową kominiarkę. Ale co tam, idę z Mamą na sanki, czego bym wtedy na głowę nie założyła...
Rany jak kiedyś było pięknie. Mamuniu, Tatuś, może spacer w tamtych okolicach? Ja nie mogę się wybrać, bo dzieli mnie jakieś 200 kilometrów, ale Wy możecie rzucić okiem, a potem mi opowiecie, co Wy na to?

IPP

czwartek, 6 grudnia 2012

... bo czasem tak bywa...

Czasem zamykam oczy
i w mojej głowie brzmi muzyka.


Czasem odpowiednia do nastroju, czasem zupełnie znikąd.
Muzyka przywołuje we mnie wspomnienia: obrazy, głosy, czasem nawet zapachy. 
Kojarzę konkretne piosenki z konkretnymi ludźmi, sytuacjami, miejscami.


Od kilku dni odkurzam ukochane płyty

Zaplątałam się w jedną z ukochanych piosenek.* Od dwóch dni brzmi nieustająco w mojej głowie... 

Ona wraca co jakiś czas na zmianę z tą najukochańszą...






I wanna lay you down in a bed of roses 

For tonight I sleep on a bed of nails 
I want to be just as close as the Holy Ghost is 
And lay you down on bed of roses. 


EGG



*Ty wiesz:)
Rano przyszedł św Mikołaj. I choć bardzo bolało go gardło, zostawił obietnicę, że przed wieczorem wróci. Jak to dobrze, spotkanie z nim trzyma mnie przy życiu.

IPP

poniedziałek, 3 grudnia 2012

Kochany Święty Mikołaju!

Piszę do Ciebie, jak co roku i jak co roku chciałabym prosić o podarunki. Mogę o kilka? Byłam naprawdę grzeczna. Wiem, że teraz pisze się do Ciebie maile, albo kontaktuje z Tobą przez skypa, wiem też, że regularnie czytujesz blogi, taki święty jak Ty, no kto jak kto, ale Ty na pewno jesteś na czasie, podejrzewam, że smartfona też masz wypas, co? A masz Mikołaju święty konto na fejsie? Jeśli nie, to załóż sobie koniecznie (będziesz lepiej wiedział kto jest grzeczny cały rok, a kto tylko czasami...).

Tak sobie myślę Mikołaju o co najpierw Ciebie prosić... I wychodzi mi, że o paczuszkę wolnego. Co Ty na to? Paczuszka, mały słoiczek. Wolnego.
Po drugie, wiązkę siły, żeby poranki nie były takie straszne i żeby ciepłe łóżko tak nie kusiło, by w nim zostać.  
Kiść cierpliwości, to po trzecie. Żeby lepiej znosić nieprzyjeżdżające na czas tramwaje, pozbawione sensu szkolenia, sprawdzanie w koło Macieju testów i kserowanie materiałów.
Po czwarte zestaw hartu ducha, w końcu zima idzie i nie wiadomo dokąd u nas zabawi.

I jeszcze coś Mikołaju. Niech Twój dzień dane mi będzie spędzić z moim hołubionym. Tym Jednym Jedynym. Przy stoliku, bynajmniej nie naszym, przy świecach. Może z włoskim jedzeniem dookoła, może z kieliszkiem dobrego wina. Z Nim - taki piękny wolny wieczór, co wyposaży mnie w siłę i cierpliwość i hart ducha na kolejny tydzień.
Załatw mi po prostu randkę z mężem, hm?

Twoja IPP

czwartek, 29 listopada 2012

Pierdolę system

Jak w temacie.
Już wracając z pracy czułam w żołądku to coś... Z wielu planów i obowiązków na wieczór zaplanowanych wszystko spełzło na niczym. Ot - przede mną: laptop, wino, koncert Queenu Wembley 1986, jedna rozmowa z przyjacielem za mną, a druga z moją kochaną Lenką przede mną. To jest to. Umieć czasem pierdolnąć system! Mając na uwadze jutrzejszy dzień i jedenaście godzin w pracy oraz weekend na uczelni, spokojnie doleję  sobie winka.
Polecam.

............................

Żyć przez chwilę
Dla wieczności
Potem wiedzieć
Kto jest głupcem

wtorek, 27 listopada 2012

in-napro-vitro

Niektórzy mają ten przywilej, bądź pecha, że w weekendy, gdy mąż i większość miasta/znajomych/rodziny smacznie śpi, zabierają tyłek w troki i ruszają do roboty. Jak się tę pracę lubi i ceni, pół bidy, można jakoś powetować niedzielny poranek o zapachu kawy i leniwie przeciągającego się psa czującego, że spacer nastąpi w terminie późniejszym...
Ale do rzeczy. Niedziela rano, jestem w pracy. Zajęcia ze studentami zaocznymi - wchodzimy na niebezpieczny grunt - niepłodność/bezpłodność/zapłodnienie.

Już czuję na odległość, że mając w grupie dwóch agresywnych katoli łatwo nie będzie. I się zaczyna. Wykład o naprotechnologii, ludzie zagłębiają się w szczegóły, że ktoś ma w rodzinie kuzynkę, co wszystkie pieniądze na in-vitro wydaje, że to jedyna szansa, że ktoś zna dziecko z probówki, że jest cudowne, a ksiądz go ochrzcić nie raczył, że ktoś komuś nachalnie in-vitro wciskał, że lekarze przestępcy, że zabijanie zarodków, że... o cholera - kim ja mam być w takiej sytuacji? Moderatorem? Mam tylko słuchać i w bierny sposób pozwalać, żeby przerzucali się mięsem? A co ze mną? Z moim rozbitym sercem? Z przekonaniem, że in-vitro jest małym cudem pozwalającym - no właśnie - na co? Na zabawę w pana boga? Na manipulowanie materiałem genetycznym? Na ... szczęście?

Dla mnie? In-vitro pozwala na pełnię człowieczeństwa. Pozwala spełnić marzenia milionów par, pozwala dopełnić ich życie... Ale to moje zdanie. Niech nikt mi go nie zakazuje mieć. Niech nikt mi go nie zakazuje wyrażać. Niech nikt mnie nie osądza, że na progu rodzicielstwa pragnę mieć możliwość skorzystania ze wszystkich sposobów.

No dobrze, wracam do mojej grupy ludzi dorosłych, ludzi, którzy już z wypiekami na twarzy wartościują, oceniają, zagłębiają się w osobiste historie, raz po raz zerkają tylko na mnie, by sprawdzić, czy nie przekroczyli granicy. A nawet gdyby, są dorośli, nie tak?

I w końcu pada wypowiedź. Naprotechnologia nie jest tak naprawdę ślepym dążeniem do poczęcia. Nie o to w niej chodzi. Chodzi o to, by podczas "leczenia" odnaleźć siebie, pełnię związku, partnerstwo i uświadomić sobie, że możemy żyć bez dziecka, że nawet bez niego możemy być szczęśliwi, że przecież Bóg ma plan...
Hm.
Unosi się jazgot, chaos, podniesione głosy, "ale o czym my tu rozmawiamy? o poczęciu, o dzie-ciach!, nie o katolickim bełkocie!".

Interweniuję.

Drodzy państwo - zaczynam - nad wyraz często mamy tendencję do wypowiadania się w sprawach, o których niewiele nam wiadomo, nie mówię, że nic, jednak niewiele. Tyle ile par, tyle historii, przypadków. Mam wrażenie, że podchodząc pod ścianę bezsilności człowiek jest w stanie zawierzyć i zaufać wszystkiemu, niezależnie od światopoglądu, uwarunkowań finansowych czy społecznych oczekiwań.
Sądzę, że wszystko tak naprawdę pozostaje w gestii pary. Tej pary, która musi podjąć decyzję - jak żyć i jak walczyć. I czy.

Wielkie brawa, pomyślałam sobie. Skończyło się dobrze, choć padły różne słowa.

Potem myślałam sporo na ten temat.
Trudny to temat, cholernie kontrowersyjny.
I mimo że podejście katolickie irytuje mnie, drażni, rozpala gniew, a samym krzewicielom (trenerom, jak siebie określają)  mam wiele do zarzucenia, to i tak twierdzę, że wszystko, co może pomóc, ma wartość, ma sens. Jeśli pomaga, jeśli naprawdę pomaga, nigdy nie powiem temu czemuś NIE. Niezależnie z jakiego nurtu się wywodzi i co w sobie zawiera. Bo ja bardzo chciałabym być mamą.
IPP


wtorek, 9 października 2012

Bo kłócić się to trzeba "umić"…



Jakże często słyszę: „Mamy ciche dni”, „Znów poszło o byle bzdurę…”, „Z dupereli zrobiła się mega awantura”.

I nie tylko słyszę. Często jestem czynnym uczestnikiem wojny domowej w postaci ostrej wymiany zdań, albo  co gorsze, przemilczenia czegoś co za chwilę staje się motorem zapalnym do  wspomnianej wojny.
O co się kłócimy? O WSZYSTKO. O nie pozmywane gary i inne domowe „widzimisię” (Kto? Kiedy?), o pieniądze(Na co? Po co? Czy to konieczne?), o  decyzje ( A po co? A dlaczego? A może inaczej?) o nicnierobienie ( dziś ja… , o wszystko robienie( a ja dziś….) i o cały milion innych rzeczy, które w swym pierwotnym istnieniu raczej nie wyglądają na takie co do kłótni mogą prowadzić.

I te są najgorsze.

Kłótnie o duperele. Kiedy to jakieś nic nie znaczące słowo, gest, zachowanie, a nawet rzecz staje się iskrą co rozpala ognicho. Lawiną sypią się słowa, a wyrzucane z siebie kolejno sytuacje  wygrzebane w pamięci:  „…a ja to mam do ciebie to…” strzelają w nas jak kulki paintballa. Oko za oko, ząb za ząb.
 I tak do kulminacji: albo któreś spasuje, albo  się kiedyś pozabijamy(nie no, może nie tak dosłownie).
Słowa wywrzeszczane w kłótni skutecznie  i  często zapadają  w pamięci moszcząc sobie wygodne legowiska w naszych głowach i co jakiś czas przypominają, że padły i zapadły. Głęboko w nas.
Dziś zostałam poproszona o radę(czyżby mój staż w związku był już tak długi że zaczynam być Ciocią-Dobrarada?): co zrobić, gdy się nie można dogadać? Jak zawalczyć o harmonię, gdy panują „ciche dni”?
Szczerze mówiąc o cichych dniach niewiele mogę powiedzieć, bo takowych nie miewam. Jestem z natury gadatliwa, a dążenie do  świętego spokoju oznacza dla mnie dogadanie się, a nie przemilczenie.  Wiem, że takie przemilczane rzeczy prowadzą ZAWSZE  tylko do jednego: że kiedyś odbiją nam się  czkawką. Cichym dniom mówię stanowczo NIE!

Skłoniona do refleksji zaczęłam się zastanawiać, co tak naprawdę mogę powiedzieć o międzypłciowych spinkach?!

Przede wszystkim to, że  za często (!!!) w trakcie narastającego konfliktu rzucamy się w wir wypominek i odgrzebujemy jakieś nie rozwiązane sprawy, wywlekamy sprawy  sprzed czasu jakiegoś, powtarzamy w kółko to, czego tak naprawdę jeszcze nie przetrawiliśmy od ostatniego(czy jakiegoś innego zamierzchłego) czasu.

To mnie najbardziej boli. Zawsze. I wiem, że i ja tym ranię. Mimo przepracowania pewnych rzeczy nie umiem(y) tego zaprzestać. I wiem, że wiele znajomych mi par tak ma. Pewnie każdy kiedyś wywlókł z przeszłości taki „argument nie do podważenia” w trakcie kłótni. I to błąd. Kajam się i kuźwa  obiecuję sobie za każdym razem, że nigdy więcej…

Coś ważnego jednak tkwi w kłótniach. One nas umacniają. O ile nie obrzucamy się bolesnymi wyzwiskami tracąc z oczu przedmiot owej gorącej wymiany zdań,  nie krytykujemy się (no wiem, to  w kłótniach częsty grzech), nie poniżamy i nie szantażujemy, to przeważnie takie uwolnienie emocji pomaga zwalczyć problem.  O ile taka wojna na słowa będzie preludium do konstruktywnego obgadania sprawy,  do rozmowy i do  kompromisu. Jak już emocje opadną.

ROZMOWA, ROZMOWA I JESZCZE RAZ ROZMOWA.

I trzy głębokie wdechy.

Ludzie coraz mniej ze sobą rozmawiają, no bo przecież nie ma czasu, nie ma o czym, są ważniejsze zajęcia…
Gadajmy ze sobą. Mówmy o swoich uczuciach, o tym co nas boli, czego nie lubimy, co kochamy, a co nas wkurza. Rozmawiajmy o nas, o wszystkim co nas otacza. O duperelach gadajmy: o durnym programie w tivi cośmy widzieli, o sąsiadce, co łypie okiem na wszystkich i wszystko wie,  o natrętnym kliencie w pracy, co go chcieliśmy walnąć czymkolwiek(ale nie wolno), o tym co będziemy robić w weekend, o  serniku cioci Basi ,
o…  o…  o…
Nie duśmy w sobie uraz, bo za chwilkę niedokręcona śrubka, niedomyty talerz czy niedogotowane ziemniaki tak się nam spiętrzą, że nie będziemy wiedzieć o co do cholery tak naprawdę nam chodzi!!!To jest sedno całego tego zamieszania z kłótniami. One były, są i będą. Czasem dają w kość, ale często oczyszczają.

Ale przede wszystkim:
ROZMOWA, ROZMOWA i jeszcze raz ROZMOWA!

EGG


PS. Zazdroszczę koleżance samodzielnego mieszkania. Przynajmniej możecie się czasem spokojnie, zdrowo, oczyszczająco między sobą pokłócić J

środa, 19 września 2012

Samonapełniające się czeluście lodówki i inne zjawiska nadprzyrodzone


Zachwycona znalezionym gdzieś w sieci obrazkiem zaczęłam się zastanawiać nad podziałem obowiązków domowych.
U nas NIE MA podziału. Małż wychowany w patriarchalnym domu, gdzie mężczyzna jest Łowcą a kobieta masą sprzątająco-gotującą, powiela ten model w naszych czterech ścianach.
Skarpety same NIE WĘDRUJĄ do kosza na brudy. Wstawione do zlewozmywaka talerze NIE MYJĄ SIĘ, albowiem Łowca uważa, że wstawione tam się równa pozmywane. Papier do tyłka rośnie w łazience, lodówka ma cudowną moc samo napełniania swoich czeluści. Inne zjawiska paranormalne to na przykład nieustanne klonowanie się wspomnianych skarpet nieczystych.  Chyba mieszkamy w nawiedzonym domu… Generalnie pralka JEST. I tyle. Co się tam dzieje, jak się tam dzieje, to już zagadka.  Jesteśmy w posiadaniu też innych standardowych urządzeń domowych, jednakże ich działanie jest dla Łowcy wielką niewiadomą. A może raczej kolejną TAJEMNICĄ POLISZYNELA.   Posiadamy jeszcze jedno dziwne miejsce. FOTEL.  Że z czym on taki dziwny jest? Ano to idealne miejsce na ubrania. Te ZA CZYSTE DO PRANIA A DO SZAFY ZA BRUDNE. Jedyne urządzenie jakie łowca uważa za swoje to trzydziestosiedmiocalowy hajdefiniszyn  wyświetlacz obrazów różnych, a w szczególności kanałów z obrazami typowo dla samców przeznaczonych. Walka O WŁADZĘ  w postaci pilota do tegoż  mrugacza kolorową treścią, jest dla łowcy priorytetem najświętszym ze świętych wieczorową porą, po łowach.  Utrata  WŁADZY  skutkuje często poirytowaniem Łowcy I NERWOWYM POSZUKIWANIEM, które kończy błogie „uff!”. Strategia poszukiwań różnego rodzaju przedmiotów w domu ogranicza się do poszukiwania grupy wsparcia w postaci SWOJEJ POŁOWICY… Łowca GOTUJE. A i owszem. Wodę na herbatkę, na kawkę.  Łowca sprząta. A i owszem. Przewracając do góry nogami mieszkanie zaprowadza porządek raz na jakiś czas, jednakże pokrzykuje przy tym okropnie i  POŁOWICA każdorazowo ma wyrzuty sumienia, że też ZNÓW O TO POPROSIŁA. Raz na jakiś czas oznacza, że gdyby TYLKO  Łowca szalał z mopem, to wokół nas utworzyłyby się nowe formy życia i do następnego razu z pewnością wynalazłyby już koło.
Czy jednak trzeba  być smutnym z tego powodu?
Ja nie jestem. Niech sobie Łowcy polują, niech dalej myślą, że mamy cudowną lodówkę i samorozmnażający się papier w kiblu.  Niech kupują jedną rzecz z czterech, o które poprosimy by przynieśli do jaskini.
Ważne by nas kochali, by przy nas byli. I BYŚMY ŻYLI TAK, BY I ŁOWCY I JEGO POŁÓWCE BYŁO DOBRZE. Jeśli założymy od początku, że będziemy prać te cholerne skarpety i robić kanapki, to nie narzekajmy, że u nas w domu tak jest. Skoro  mnie i mojemu Łowcy taki układ odpowiada to do jasnej cholery, te szumne stwierdzenia o konieczności podziału  obowiązków wsadzam między bajki. Nie wyobrażam sobie, żeby mój łowca piekł drożdżówkę czy robił pierogi. Owszem, kiedy potrzebuję męskiej ręki, zetrze ziemniaki na placki, wyrobi ciasto czy rozklepie schaboszczaki. I na takich prośbach poprzestaję.  Mnie tak odpowiada. Ja nie zmieniam oleju w silniku naszego samochodu, nie wiercę dziur w ścianie, nie wrzucam węgla do piwnicy.  Obowiązki się same podzieliły.
Ktoś kiedyś  wymyślił określenie na współistnienie kobiety i mężczyzny w domu: PODZIAŁ OBOWIĄZKÓW DOMOWYCH. 
 I stąd całe to zamieszanie. A czy nie prościej jest żyć tak, by było nam obojgu łatwo?
Nie walczyć o wyraźną linię podziału, a żyć po prostu tak, byśmy OBOJE(!!!) byli usatysfakcjonowani?
Zdrowy rozsądek podpowiada mi, że ktoś może mi współczuć.
Ja sobie nie współczuję.
Mnie dobrze jest.
Idę  sprawdzić czy lodówka się samonapełniła. I upiekę szarlotkę.

EGG

wtorek, 18 września 2012

"Małe zbrodnie małżeńskie"

W piątek, dzięki uprzejmości naszych znajomych, byliśmy w teatrze na spektaklu "Małe zbrodnie małżeńskie". Oczywiście było to przed gradem tych wszystkich różnej wielkości kamieni, które potem posypały się na nasze głowy. Nie mniej spektakl wart polecenia każdemu małżeństwu, każdej parze z dłuższym stażem. Dotyka ważnych spraw, kryzysu w małżeństwie, problemów wszelakich, jakie dwie osoby na jednej drodze prędzej, czy później spotkać muszą. Brawurowo odegrani Lisa i Gilles przez cudownych polskich aktorów Grażynę Krukównę i JerzegoSchejbala, którzy to małżeństwem są także poza sceną. Ale jedna rzecz, której przytoczyć nie omieszkam z monologu Lisy. Kobieta ma bowiem dwa mózgi. Jeden - racjonalny i tolerancyjny. Ufny i ufający. Wierzący mężowi i sprawiający, że czuje się bezpiecznie w swoim małżeństwie. Drugi zaś mózg zazdrosny jest o byle szczegół, konfabuluje i wkręca sobie przeróżne rzeczy, przeważnie kwadransowe spóźnienia przekuwa w zdradę trwającą lat kilka, a inne uchybienia w równie dramatyczne przypadki. Tak mi się to spodobało. Ja mam te dwa mózgi, na własne nieszczęście chyba.
IPP

poniedziałek, 17 września 2012

Rozłożona na łopatki

Dzisiaj dałam się pokonać. Dzisiaj zdarzyło się za dużo. Już kilka ostatnich dni to coś w rodzaju drogi przez mękę. Idę i co chwila na mojej głowie ląduje kamień. Raz mniejszy, raz większy, do wyboru. Otrzepuję się, mimo że bardziej słaba, bardziej poirytowana i zraniona przecież też - te kamienie ważą, one wszystkie sprawiają ból!
Ale idę.
Mam dla kogo.
Mam z kim.
W nocy powróciły demony. Mój ukochany znowu miał swój epizod lęku. Ale ja nie stanęłam na wysokości zadania. Początkowo chciałam tylko zasnąć. Piwo jeszcze krążyło leniwie we krwi, a głowa coraz cięższa i cięższa nie chciała broń panie przyjąć do siebie, że znowu jest źle...Tymczasem ukochany człowiek w samym środku swego piekła - sam, bezbronny i przerażony.
Lęk, czy wiecie co to jest?
Upłynęło chwilę. Utuliłam. Posmyrałam. Aż poczułam, że ufne ciało, które tak kocham, zapada się coraz głębiej i głębiej, oddech miarowy, spokojny. Chemia zaczęła działać. Zdradziecka - ogłupiająca -  zbawienna chemia.
Ranek trudny. Zmęczony i senny. I pierwszy dzień w pracy, po bez mała trzech miesiącach. Takie powroty na ogół cieszą. Jeśli jest do czego wracać. A nasz okręt tonie niestety - zniżki etatu, wygaszanie na horyzoncie, walka o każdy dzień. Oto jak polityka ma się do edukacji (ale to innym razem). Pożegnanie kolegi, Jarek trzymaj się tam na obczyźnie, gdzie dyrektorem będziesz. A u nas pensja mniejsza o sporo, a pracy więcej, to jest Polska proszę Państwa, oto Polska właśnie. I ból brzucha do tego, mocny intensywny. Musi przypomnieć dosadnie, że mamą po raz dziesiąty NIE BĘDĘ. Macierzyństwo niedostępne, nie pchaj się dziewczyno. Daleko, daleko. A co blisko? Zepsuty samochód. A konto puste. I myśl jedna-za-drugą-jedna-za-drugą-jedna-za-drugą... Gonitwa myśli, tak szybko. I powrót do domu. Tramwaj wypełniony ludźmi, pewnie z problemami. Zapach żywego potu zapiera dech.
I wreszcie jestem w domu. Otwieram drzwi. Pies przestraszony, jakby buty pogryzł i bał się w oczy spojrzeć. Co tu się stało? Pytam jakby siebie... Wchodzę dalej i oczom nie wierzę. Łazienki drzwi otwarte, lustro o tafli lekko brązowej na ziemi, a szkła dookoła odłamków dziesiątki. Roztrzaskane nie tylko lustro. Umywalka na podłodze. Widok żałosny.
I patrzę i widzę. I czuję, że pęka. Coś we mnie pęka.
Przestać płakać nie potrafię.
ODŁAMKI SZKŁA SĄ WSZĘDZIE
IPP

niedziela, 16 września 2012

Czasem żałuję...


IPP… Ilekroć myślę o tym MURZE to mnie szlag trafia. Ktoś kiedyś mi powiedział (mądrze?), że LEPIEJ ŻALOWAĆ CZEGOŚ, CO SIĘ ZROBIŁO, NIŻ ŻAŁOWAĆ  ŻE SIĘ NIE SPRÓBOWAŁO.
A jak to się ma do rzeczywistości? Jak dla mnie i tak źle i tak niedobrze. Gdybym dawno temu podjęła inną decyzję, nigdy byśmy się nie poznały. Gdybym drugi raz zrobiła inaczej niż zrobiłam, pewnie nie byłabym na tym zakręcie od którego zmieniło się moje życie. Na zawsze. Wiraż NIGDY  się nie skończy, a ja pędzę z zawrotną szybkością i ciągłą obawą, że wydachuję. Gdybym trzeci raz wybrała wariant „B”, prawdopodobnie dziś  niektóre decyzje przyszłyby łatwiej, a być może punkt  kontrolny, do którego zmierzam byłby już za mną. 
Czasem żałuję.  
Zastanawiam się, JAK TERAZ wyglądałoby moje życie???  Gdzie bym była? Jaka bym była? Jak by było? Maluję oczyma wyobraźni liczne obrazy, czasem przychodzą same, we śnie, w zadumie.
Może byłabym teraz zupełnie innym człowiekiem.
Może inni ludzie by mnie otaczali.
Może nie miałabym tych zmartwień, które mam. Ale pewnie miałabym inne.
Czasem żałuję…

EGG

Niewykorzystane okazje mszczą się

Miewacie tak, że żałujecie? Czegoś, co zrobiliście i konsekwencje, czy rezultaty tych działań nie odpowiadają Waszym oczekiwaniom? A czy zdarza się Wam żałować tego, czego NIE zrobiliście? Bo nie starczyło zapału, czasu, bo odpuściliśmy, myśląc: "będzie jeszcze okazja!".
A co jeśli okazja nie przyjdzie?!
Tak, niewykorzystane okazje mszczą się, a potem zacierają swe małe rączki radośnie...
Ja właśnie stoję teraz w mym życiu przed ścianą. Oto i mur. Podchodzę bliżej, a na nim wymalowane różnorakimi kolorami moje szanse sprzed lat, miesięcy nawet. Okazje, które przepuściłam tak po prostu, nie uświadamiając sobie wcale, że któregoś dnia stanę przed murem, puknę mą głowę boleśnie i wypowiem po stokroć słowa goryczy: ż a ł u j ę.
Obrazy z muru przemykają przez moją głowę, wracają w snach, dotykają i łamią powoli.
Dziś jeszcze jestem bezradna i jeszcze mokra jest moja twarz od łez. Ale spróbuje ten cholerny mur skruszyć. Poproszę o pomoc.
Po prostu spróbuję. IPP

piątek, 14 września 2012

Dlaczego tak bardzo nie lubię kościoła?


Pamiętam siebie sprzed lat – nastolatkę energiczną, uśmiechniętą, zapatrzoną w… Jezusa. Tak. W tamtym czasie zdawało mi się, że Jezus jest moim najbliższym przyjacielem. Zabawne? Wkrótce wszystko się zmieniło. Studia, pierwsze własne doświadczenia z księżmi – łącznikami między nami a nim, Bogiem. I te straszne rozczarowania. Ta hipokryzja! Ten władczy ton wszechwiedzących i nieomylnych. Później było już tylko gorzej. Afery, pedofilia, niemoralna fikcja, jaką jest celibat. To wszystko pod płaszczem pięknych haseł: aborcja nie/pedofilia tak! I tak oto zacofany, ksenofobiczny i populistyczny kościół stracił kolejną owieczkę. Nie jest tajemnicą, że takich owieczek, jak ja są tysiące. Dla własnego bezpieczeństwa, dla zapewnienia sobie jako takiego trwania kościół powinien, jak sądzę, ograniczyć swoją działalność, ograniczyć swoje macki, którymi pragnie bestialsko nas obmacywać w zaciszu konfesjonału (na własny użytek sycąc się szczegółami z niejednej sypialni). Niech kościół zamilknie, by nie tracił już ludzi, którzy wciąż przy nim trwają wbrew logice (taką osoba jest mój mąż, któremu przyglądam się z mieszaniną podziwu i zdziwienia). Niech kościół spróbuje wyczyścić swe szeregi z ludzi niewiele mających wspólnego z Bogiem, a tworzących media siejące nienawiść i pragnące rozłamu społecznego. Dla przykładu kochani, proponuje w jeden wieczór obejrzeć fragment TVN-owskich Faktów, a zaraz potem informacje z telewizji ojca dyrektora. Ubaw i trwoga gwarantowane. I ostatnia rzecz. Ja się nie godzę na rolę i pozycję kościoła w Polsce. Ja się nie godzę na to, by aptekarz odmawiał mi lekarstwa powodowany sumieniem (?), ja się nie godzę na szczucie lekarzy, którzy mogą i chcą w swej profesji pomagać małżeństwom, jak moje, wkraczać w rodzicielstwo. Ja mam dość kościoła – tej potężnej machiny, która w Polsce ma się tak dobrze. Jakież to smutne. Mogę szukać Boga w sercu, w naturze, w naukach światłych duszpasterzy (np. kardynała Carlo Martini, który otwarcie popierał związki homoseksualne, czy stosowanie prezerwatyw), ale nie w polskich kościołach. IPP

środa, 12 września 2012

Nowy dzień zaczynamy od kawy

Prawie  nie wierzę, że jest - nasza Igella. Popijając pyszną, ostrą jak brzytwa kawę, podziwiam to nasze maleńkie dziecko, nawet nie niemowlę jeszcze. Kochana moja EGG jakże Ci dziekuję za tak cudną niespodziankę i za to, że pokazałaś, że jednak warto iść krok za kroczkiem, by realizować swoje marzenia. A Igella to chyb jedno z naszych małych marzeń...? IPP

O Igelli...


I TAK OTO JEST.
ONA.
IGELLA.
Nowa, świeża, pełna zapału i emocji.
Eksplodująca pomysłami.
Powstała nagle, choć nim zaistniała w wirtualnym świecie dojrzewała troszeczkę.
Teraz już żyje sobie w blogosferze, popija kawkę z pianką i przygląda się otaczającej rzeczywistości. 
IGELLA.

Dwie kobiety tak blisko siebie dzięki wirtualnej rzeczywistości. Tak wiele myśli, marzeń, pragnień i planów. 
Igella będzie właśnie o tym. 
Bez cenzury i bez lukru.