Dzisiaj dałam się pokonać. Dzisiaj zdarzyło się za dużo. Już kilka ostatnich dni to coś w rodzaju drogi przez mękę. Idę i co chwila na mojej głowie ląduje kamień. Raz mniejszy, raz większy, do wyboru. Otrzepuję się, mimo że bardziej słaba, bardziej poirytowana i zraniona przecież też - te kamienie ważą, one wszystkie sprawiają ból!
Ale idę.
Mam dla kogo.
Mam z kim.
W nocy powróciły demony. Mój ukochany znowu miał swój epizod lęku. Ale ja nie stanęłam na wysokości zadania. Początkowo chciałam tylko zasnąć. Piwo jeszcze krążyło leniwie we krwi, a głowa coraz cięższa i cięższa nie chciała broń panie przyjąć do siebie, że znowu jest źle...Tymczasem ukochany człowiek w samym środku swego piekła - sam, bezbronny i przerażony.
Lęk, czy wiecie co to jest?
Upłynęło chwilę. Utuliłam. Posmyrałam. Aż poczułam, że ufne ciało, które tak kocham, zapada się coraz głębiej i głębiej, oddech miarowy, spokojny. Chemia zaczęła działać. Zdradziecka - ogłupiająca - zbawienna chemia.
Ranek trudny. Zmęczony i senny. I pierwszy dzień w pracy, po bez mała trzech miesiącach. Takie powroty na ogół cieszą. Jeśli jest do czego wracać. A nasz okręt tonie niestety - zniżki etatu, wygaszanie na horyzoncie, walka o każdy dzień. Oto jak polityka ma się do edukacji (ale to innym razem). Pożegnanie kolegi, Jarek trzymaj się tam na obczyźnie, gdzie dyrektorem będziesz. A u nas pensja mniejsza o sporo, a pracy więcej, to jest Polska proszę Państwa, oto Polska właśnie. I ból brzucha do tego, mocny intensywny. Musi przypomnieć dosadnie, że mamą po raz dziesiąty NIE BĘDĘ. Macierzyństwo niedostępne, nie pchaj się dziewczyno. Daleko, daleko. A co blisko? Zepsuty samochód. A konto puste. I myśl jedna-za-drugą-jedna-za-drugą-jedna-za-drugą... Gonitwa myśli, tak szybko. I powrót do domu. Tramwaj wypełniony ludźmi, pewnie z problemami. Zapach żywego potu zapiera dech.
I wreszcie jestem w domu. Otwieram drzwi. Pies przestraszony, jakby buty pogryzł i bał się w oczy spojrzeć. Co tu się stało? Pytam jakby siebie... Wchodzę dalej i oczom nie wierzę. Łazienki drzwi otwarte, lustro o tafli lekko brązowej na ziemi, a szkła dookoła odłamków dziesiątki. Roztrzaskane nie tylko lustro. Umywalka na podłodze. Widok żałosny.
I patrzę i widzę. I czuję, że pęka. Coś we mnie pęka.
Przestać płakać nie potrafię.
ODŁAMKI SZKŁA SĄ WSZĘDZIE
IPP
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz