czwartek, 29 listopada 2012

Pierdolę system

Jak w temacie.
Już wracając z pracy czułam w żołądku to coś... Z wielu planów i obowiązków na wieczór zaplanowanych wszystko spełzło na niczym. Ot - przede mną: laptop, wino, koncert Queenu Wembley 1986, jedna rozmowa z przyjacielem za mną, a druga z moją kochaną Lenką przede mną. To jest to. Umieć czasem pierdolnąć system! Mając na uwadze jutrzejszy dzień i jedenaście godzin w pracy oraz weekend na uczelni, spokojnie doleję  sobie winka.
Polecam.

............................

Żyć przez chwilę
Dla wieczności
Potem wiedzieć
Kto jest głupcem

wtorek, 27 listopada 2012

in-napro-vitro

Niektórzy mają ten przywilej, bądź pecha, że w weekendy, gdy mąż i większość miasta/znajomych/rodziny smacznie śpi, zabierają tyłek w troki i ruszają do roboty. Jak się tę pracę lubi i ceni, pół bidy, można jakoś powetować niedzielny poranek o zapachu kawy i leniwie przeciągającego się psa czującego, że spacer nastąpi w terminie późniejszym...
Ale do rzeczy. Niedziela rano, jestem w pracy. Zajęcia ze studentami zaocznymi - wchodzimy na niebezpieczny grunt - niepłodność/bezpłodność/zapłodnienie.

Już czuję na odległość, że mając w grupie dwóch agresywnych katoli łatwo nie będzie. I się zaczyna. Wykład o naprotechnologii, ludzie zagłębiają się w szczegóły, że ktoś ma w rodzinie kuzynkę, co wszystkie pieniądze na in-vitro wydaje, że to jedyna szansa, że ktoś zna dziecko z probówki, że jest cudowne, a ksiądz go ochrzcić nie raczył, że ktoś komuś nachalnie in-vitro wciskał, że lekarze przestępcy, że zabijanie zarodków, że... o cholera - kim ja mam być w takiej sytuacji? Moderatorem? Mam tylko słuchać i w bierny sposób pozwalać, żeby przerzucali się mięsem? A co ze mną? Z moim rozbitym sercem? Z przekonaniem, że in-vitro jest małym cudem pozwalającym - no właśnie - na co? Na zabawę w pana boga? Na manipulowanie materiałem genetycznym? Na ... szczęście?

Dla mnie? In-vitro pozwala na pełnię człowieczeństwa. Pozwala spełnić marzenia milionów par, pozwala dopełnić ich życie... Ale to moje zdanie. Niech nikt mi go nie zakazuje mieć. Niech nikt mi go nie zakazuje wyrażać. Niech nikt mnie nie osądza, że na progu rodzicielstwa pragnę mieć możliwość skorzystania ze wszystkich sposobów.

No dobrze, wracam do mojej grupy ludzi dorosłych, ludzi, którzy już z wypiekami na twarzy wartościują, oceniają, zagłębiają się w osobiste historie, raz po raz zerkają tylko na mnie, by sprawdzić, czy nie przekroczyli granicy. A nawet gdyby, są dorośli, nie tak?

I w końcu pada wypowiedź. Naprotechnologia nie jest tak naprawdę ślepym dążeniem do poczęcia. Nie o to w niej chodzi. Chodzi o to, by podczas "leczenia" odnaleźć siebie, pełnię związku, partnerstwo i uświadomić sobie, że możemy żyć bez dziecka, że nawet bez niego możemy być szczęśliwi, że przecież Bóg ma plan...
Hm.
Unosi się jazgot, chaos, podniesione głosy, "ale o czym my tu rozmawiamy? o poczęciu, o dzie-ciach!, nie o katolickim bełkocie!".

Interweniuję.

Drodzy państwo - zaczynam - nad wyraz często mamy tendencję do wypowiadania się w sprawach, o których niewiele nam wiadomo, nie mówię, że nic, jednak niewiele. Tyle ile par, tyle historii, przypadków. Mam wrażenie, że podchodząc pod ścianę bezsilności człowiek jest w stanie zawierzyć i zaufać wszystkiemu, niezależnie od światopoglądu, uwarunkowań finansowych czy społecznych oczekiwań.
Sądzę, że wszystko tak naprawdę pozostaje w gestii pary. Tej pary, która musi podjąć decyzję - jak żyć i jak walczyć. I czy.

Wielkie brawa, pomyślałam sobie. Skończyło się dobrze, choć padły różne słowa.

Potem myślałam sporo na ten temat.
Trudny to temat, cholernie kontrowersyjny.
I mimo że podejście katolickie irytuje mnie, drażni, rozpala gniew, a samym krzewicielom (trenerom, jak siebie określają)  mam wiele do zarzucenia, to i tak twierdzę, że wszystko, co może pomóc, ma wartość, ma sens. Jeśli pomaga, jeśli naprawdę pomaga, nigdy nie powiem temu czemuś NIE. Niezależnie z jakiego nurtu się wywodzi i co w sobie zawiera. Bo ja bardzo chciałabym być mamą.
IPP